poniedziałek, 12 września 2016

Kapitan policji Piotr P. był dobrym i sumiennym  funkcjonariuszem. Rozwikłanie paru niezbyt skomplikowanych spraw pozwoliło mu osiągnąć pewien prestiż
i ciepłą posadkę na posterunku policji w zapomnianym miasteczku. Piotr P. był też dobrym ojcem,  kochającym mężem i opiekunem porzuconych kotów.
Jednak czasami nasz bohater słyszał dzwoneczki, którym towarzyszył dziwne ogniki nazwane przez niego wróżkami. Kiedy w końcu wszystko mijało Piotr P. dzwonił do swych kumpli: Milczka, Kędziora, Drobiny i Stalówki, by spotkali się w starej lokomotywie. Lokomotywa, nazwana przez nich Nibylandią, od niepamiętnych czasów stał opuszczona na polu kukurydzy.
Wieczorem, kiedy cała paczka dotarła do celu Piotr P. brał do dłoni stary rzeźnicki hak i władczym gestem podnosił go do góry.
Kumple krzyczeli „Kapitan Hak, kapitan Hak”, a w oczach Piotra P. gościło szaleństwo. Kiedy stary budzik w kształcie krokodyla zadzwonił Piotr P. opuszczał lokomotywę by zaspokoić swoje głodne szaleństwo.

Dziś znów, jak od wielu lat, jakaś Wendy nie wróci do domu, a jej serce na zawsze pozostanie w Nibylandii w objęciach Piotrusia P.


niedziela, 14 sierpnia 2016

Słaniając się na nogach,  podszedł przed  połamana rzeźbę ukrzyżowanego Jezusa i ukląkł przed ołtarzem . Ostatkiem sił wbił poszczerbiony miecz w posadzkę, ściągnął ciężkie stalowe rękawice i zrzucił z ramion brudny, szary, poszarpany płaszcz z czarnym krzyżem.
Schował pooraną bliznami twarz w dłoniach i cicho zaczął się modlić.
Kiedy znów podniósł głowę i spojrzał w połamanego Jezusa wykrzyczał ze złością.
- Dlaczego? Powiedz mi dziś dlaczego przez tyle lat tułaczki nie znalazłem tego czego bardzo  poszukiwałem? – echo jego donośnego głosu odbijało się o odrapane ściany świątyni  - Dlaczego nie odnalazłem prawdziwej wiary, takiej jaką maja inni.
 - Bo nie masz duszy – odpowiedział mu Jezus
 - To mi ją daj – wstał z kolan i uniósł dłonie ku połamanej rzeźbie.
- Nie mogę
- Dlaczego? Dla ciebie walczyłem, cierpiałem ręczyłem i  grzeszyłem, a ty nie możesz dać mi tej odrobiny wiary?!
- Nie mogę bo nie jesteś stworzony na mój obraz i podobieństwo.  
Znów padł na kolana i schował twarz w dłoniach. Próbował zapłakać lecz roboty klasy DR Boży Wojownik nie mają w swoim oprogramowaniu płaczu.

Połamany drewniany Jezus płakał głośno i długo.

piątek, 5 sierpnia 2016

Minister Marian W. z ulgą stwierdził, że ta wyjątkowo męcząca droga doszła w końcu do skutku. Dwóch ochroniarzy z widocznym trudem pomogło wysiąść swemu szefowi ze starego, zabrudzonego traktora.
Minister Marian W. z głębokim westchnieniem zrobił pierwszy krok na szarej, zapylonej powierzchni ziemi. Jeszcze raz spojrzał na stary, oblepiony brudem i zielonkawą farbą traktor i przeszły go ciarki na samą myśl o drodze powrotnej.
- Panie Ministrze – donośny głos, przerwał ciąg jego szarych myśli.
Odwrócił się, na tyle szybko jak mu pozwalało 40 kg nadwagi i spojrzał prosto w oczy starszego człowieka o wyjątkowo białych i długo rozczochranych włosach.
Człowiek ów, ubrany tylko w jaskrawo różowe szorty i klapki o bliżej nie określonej marce, stał tak z uśmiechem na ustach i wyciągniętą ręką.
- Panie profesorze Janik – Minister przeszedł od razu do konkretów, jednocześnie ignorując przyjazny gest – Proszę przejść od razu do sedna sprawy.
- Oczywiście – profesor odparł sucho i szybko chowając dłoń do kieszeni szortów – Jak pan już zapewne zauważył, w promieniu jakiś dziesięciu kilometrów od tego punktu nie ma oznak życia. Dosłownie, żadnego życia, nawet nie istnieją najprostsze bakterie.  Moi studenci wykopali blisko 14 metrową studnie i tam też zupełne NIC.
Ostatnie słowo Janik podkreślił bardzo dobitnie, ale jak się domyślał na jego gościu nie zrobiło to większego wrażenia. Postanowił mimo wszystko kontynuować.
-  Jak pan  Minister też zauważył, nad tym ternem nie latają żadne ptaki, a elektronika po prostu przestaje działać. Oprócz nas, ludzi, kompletny zanik wszelkich oznak życia i jego przejawów.
Po tych słowach minister Marian W. kontem nienawistnego oka spojrzał na traktor, jedyny w pobliżu 60 km od strefy,  pojazd który był kompletnie pozbawiony elektroniki. Same, topornie stalowe tryby, tłoki i przekładnie napędzane zwykłą ropą.
- Moim zdaniem panie Ministrze – profesor nawet nie czekał na pytanie – Cała nasza planeta, a i może cały świat jest częścią czegoś większego, czegoś czego jak na razie nie możemy pojąć i to coś zaczyna się psuć.  

Czteroletnia Urszula podbiegła do swego taty.
- Tatusiu znów nie działa – ojciec przez chwilę spojrzał w jej głębokie, piwne oczy.
Urszulka z niewinna miną podała mu zbrudzony tablet, na ekranie którego, niczym wyrok pisało „Brak pamięci operacyjnej”. Ojciec przez chwilę przyciskał klejące się od Mamby przyciski. W końcu tajemniczy napis zniknął.
- Proszę – podał tablet córce, a w myślach dodał muszę wymienić jedną z kości pamięci, psuje się dziadostwo.


niedziela, 5 czerwca 2016


Głód 
Delikatnie odłożył sztuce na pusty już talerz.
 Powoli oblizał wargi w myślach z rozrzewnieniem wspominając suty posiłek.
- Dziś jest wielki dzień, dzień kontaktu – powiedział do leżącego obok stołu pasa.
Pies był tak zajęty obgryzaniem sporej kości, że nawet nie mrugnął okiem na słowa swego pana.
W drodze do pokoju łączności podszedł jeszcze do ogromnej lodówki. Jednym, gwałtownym ruchem otworzył ja, a przed jego oczami ukazały się, w mdłym niebieskim świetle, równo ułożone szynki, kiełbasy, salcesony, pasztety. W hermetycznych pojemnikach odpoczywały kawałki piersi, kości rosołowe, podroby na flaki  i smalec. U samego dołu połamane kości i gnaty czekały na najlepszego przyjaciela człowieka, psa
Przez chwilę wpatrywał się  w ten dobrobyt i mimowolnie wystawił język. Oczy zalśniły głodnym blaskiem.
Aby dotrzeć do pokoju łączności musiał przejść przez pomieszczenie socjalne. Nie lubił tam się pojawiać zbyt często. Rzeczy pozostawione przez członków jego załogi, źle wpływały na jego psychikę. Wracały obrazy, krzyki ludzi, płacz i ból.
Mimo, że teraz został sam, czuł gdzieś w głębi umysłu obecność  pozostałych. Jedyny człowiek, w jedynym sprawnym module stacji międzyplanetarnej „Kopernik” czuł, że powraca nadzieja.  Nadszedł oczekiwany od ponad dwóch lat dzień, dzień łączności z matka Ziemią.  Teraz może wszystko wyjaśnić, przekazać, opowiedzieć o tragedii, a oni wyślą misję ratunkową.
Pies skończył obgryzać oślinionego gnata i udał się za swym panem. Weszli do pokoju łączności, człowiek ubrał wideofon.
Parę minut ciemności przerwał rwany obraz, który po chwili ustabilizował się, ukazując barczystego mężczyznę w białym garniturze.
- Witam członków załogi „Kopernik” – rozpoczął mężczyzna – Oficjalnym i jedynym znanym wam powodem tej misji było poznanie warunków bytowych na planecie X165. Zgodnie z planem ten przekaz, i co za tym idzie kontakt z Ziemią, miał uruchomić się automatycznie po 845 dniach rozpoczęcia waszej misji. Właśnie w tej chwili „Kopernik powinien dotrzeć  na orbitę X165.
Postać przerwała na chwilę wyjaśnienia by nalać sobie kieliszek wódki.
- Gratuluje wam – wychylił jednym haustem płyn z kieliszka – Teraz zapomnijcie o tym co wam mówiono przed wylotem. Planeta X165 został juz dawno zbadana i wiemy, że tam można spokojnie egzystować. O wiele wcześniej zostały wysłane  tam moduły mieszkalne, sztuczne farmy i hale produkcyjne. Teraz zapytacie się w jakim celu was oszukano? To proste, kiedy oglądacie ten przekaz na Ziemi nie ma już żywego człowieka. Wirus VI2 powinien już dawno załatwić każdego, a wy jesteście jedynymi przedstawicielami rasy ludzkiej. Nie było już dla nas ratunku, wiec postanowiono was wysłać na tą dziewiczą planetę. Dokładnie wybrani  z wybranych, tylko po to aby gatunek ludzki przetrwał. Dlaczego ten przekaz uruchomił się dopiero teraz? To proste , a byście nie chcieli zmienić zdania, ratować swe rodziny, stracili nadzieję. Po 845 dniach nie macie już paliwa na powrót, pozostało wam już tylko lądowanie
i praca nad wskrzeszeniem gatunku. Powodzenia i do dzieła…..
Przekaz urwał sie nagle.
Gwałtownym ruchem zerwał wideofon z głowy. Skulił się i zaczął szlochać, bo nikt nie przewidział, że w czasie pokonywania pustki kosmicznej „Kopernik” natrafi na cząstki komety, które rozerwą moduł z żywnością.
- Byłem taki głodny – podniósł głowę i krzyczał przez łzy wpatrując się w psa – byłem taki głodny, a oni byli jedyną mną nadzieją. Jedynym pożywieniem.

piątek, 20 maja 2016

Lokomotywa w końcu się zatrzymała, a ostry pisk rozgrzanych hamulców ustał. Zapadł cisza, to miejsce lubiło ciszę.
Maszynista odwrócił się do palacza i położył na jego plecach dłoń.
- Uzupełnij wodę – odrzekł cicho maszynista – Ja idę po niego.
- Ależ ja tu jestem – w drzwiach lokomotywy pojawiła się zakapturzona postać.
Zarówno maszynista jak i palacz zrobili się w jednej chwili bardzo mali i bardzo spięci.
- Panie, panie inkwizytorze jesteśmy…. – maszynista przerwał widząc podniesiona dłoń zakapturzonej postaci
- Jesteśmy na krańcu rzeczywistości , między progami światów, gdzie teraz napędza przyszłość kołami przeszłości – inkwizytor władczym głosem, odpowiedział za maszynistę, wychylając się przez okno lokomotywy – I wreszcie dotarłem do celu, spełni się moje przeznaczenie. Ku chwale Boga jedynego.
Inkwizytor zeskoczył z stopni lokomotywy i nawet nie odwracając się  do towarzyszy swej dotychczasowej podróży ruszył w stronę gęstniejącej mgły.
- I odszedł, szukać swego przeznaczenia – machnął ręką maszynista w stronę znikającej postaci – A wszystko przez to, że uwierzył iż na tym świecie nie ma zła. Poszedł szukać ludzi złych, chciwych i opętanych,  poszedł głupiec na śmierć.
Kiedy na maszynistę padł pytający wzrok palacza dokończył.
- Dlaczego głupiec, mój drogi palaczu? Bo wydaje się, takim jak on, że na naszym świecie nie ma złych ludzi. I ma ludzie tak bardzo są zastraszeni, że sama myśl nawet o najmniejszym występku nie dociera do przerażonego umysłu.  

Oddział zamknięty w Jarosławskim Szpitalu Psychiatrycznym.
Anna Z. stażystka w tutejszym szpitalu, wraca z kolejnych odwiedzin u swoich nielicznych pacjentów. W prawym skrzydle budynku spotyka ordynatora.
- Jak tam pani Anno? – ordynator spojrzał jej prosto w oczy – Jak tam nasz pacjent numer 346? Czy są jakieś zmiany?
Anna Z. jakby dopiero po tych słowach zobaczyła swego przełożonego, musiała nabrać oddech i myślami powrócić do teraźniejszości.

- Bez zmian panie ordynatorze, nadal twierdzi, że jest inkwizytorem i że przybył do naszego świata szukać zła. – spojrzała w notatki i dodała po chwili – Ale myślę, że jego szaleństwo tkwi gdzieś głębiej, nie mogę pojąć tej jego mani wielkości. Myślę, że najgorsze co go przeraża, co odbiera mu racjonalne myślenie to, że nikt mu się nie kłania, że jest jednym z wielu. Zwykłym człowiekiem. 

czwartek, 19 maja 2016

Lucyfer był zły, był bardzo zły, poirytowany, a co najgorsze przemoczony. Stał
w deszczu i przeklinał polska wiosnę, która bardziej przypominała fińska jesień. Można by było powiedzieć, że deszcz kapał ze wszystkich stron, lecz niebo wydawało się błękitno anielskie.
Kiedy lucyfer już tracił nadzieję, a miał jej naprawdę dużo, gdy do zabłoconego pobocza podjechała czarna limuzyna. Po chwili otworzyły się drzwi, by z środka wypuścić kłęby dymu. Lucyfer zakaszlał znacząco, i w jednej chwili z samochodu wychyliła się okrągła twarz w pozłacanych okularach.
- Czy to pan L.? – twarz bardziej stwierdziła niż zapytała – Ależ proszę nie moknąć, zapraszam do środka.
Lucyfer nawet się nie zawahał prawie wskakując do samochodu, jedna ręką rozpychając kłęby dymu.
- Och przepraszam – odpowiedziała twarz – Myślałem, że kto jak kto ale pan to lubi dym.
- Nie znoszę dymu – odparł sucho Lucyfer, a po chwili dodał – Nie znoszę też takiej pogody.
- Bardzo pana przepraszam, dezinformacja – służalczy głos gospodarza był przypudrowany drogim cukrem – Moje nazwisko Sebastian Pączek i jestem tutaj, żeby pomóc pańskiej firmie.
Z przerzedzonego już dymu wysunęła się pulchna dłoń ozdobiona złotymi sygnetami.
Lucyfer ani myślał uścisnąć spoconej dłoni, w końcu był księciem, wiec spodziewał się bardziej ukłonów lub coś w tym stylu.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał Sebastian Pączek.
- Ok. wiec przejdźmy do konkretów, sprawdziłem bilanse, salda i notowania na giełdach i mogę stwierdzić pańska firma ma kłopoty – Tutaj przerwał, dodając nutkę ciszy dramatyzmu – Jedynym rozwiązaniem jest wkroczenie i zdobycie rynku mediów, a dokładnie TV.
Lucyfer otworzył szeroko, załzawione od dymu oczy, by w tej samej chwili dostać kolorową broszurę. Nie doczekawszy się wyjaśnień zaczął czytać co ciekawsze urywki.

„Telewizja TY666” – program telewizyjny, były tam takie pozycje jak  „Koszmary czy męczarnie” , „Katowskie przedszkole”, „Ojciec Belzebub” „Rogate Ranczo” czy „Wiadomości Pozagrobowe”
Lucyfer westchnął i w myślach dodał „ No cóż nawet w Piekle trzeba iść na ustępstwa”.

Święty Piotr był zły był bardzo zły, poirytowany, a co najgorsze przemoczony. Stał w deszczu i przeklinał polska zimę, która bardziej przypominała fińska jesień. Można by było powiedzieć, że deszcz kapał ze wszystkich stron, lecz niebo wydawało się błękitno piekielne……..





niedziela, 15 maja 2016

Szedł przygnębiony ze wzrokiem spuszczonym w ziemię. Nawet nie zauważył jak przeszedł przez  Bramę, wokół której szybowały ptaki przeszłości
i przyszłości.
Jakub N. manager Kasy Zapomogowo – Pożyczkowej Gminy Dydnia, zmierzał ku nieuchronnemu spotkaniu ze notorycznym dłużnikiem. Z dłużnikiem, o którym wiadomo było na pewno, że negocjacje co do spłaty zaległych rat będą ciężkie, a wszelkie próby presji cienkie jak pajęczyna chorego pająka.
Jakub N. przeszedł wiele wymęczających szkoleń, gdzie pozbawiono go uczuć, kursów zawężających niepotrzebne horyzonty myślowe i praktyk robiących
z każdego niezniszczalnego egzekutora długów. Niszczył zadłużonych emerytów, głodujące wdowy, upadające kółka rolnicze.

Jednak to wszystko na nic, dziś musi być totalnym profesjonalistą, dziś właśnie zmierza by odzyskać dług od samego Boga, i to jeszcze zaciągnięty we frankach.


środa, 11 maja 2016


Koniec czary mary 

Dzisiaj czarownice nie latają na sabat na miotłach, bo jest kolejka linowa.
Dzisiaj czarownice nie maja krzywych nosów, bo są operacje plastyczne.
Dzisiaj czarownice nie muszą truć ludzi, bo McDonalds robi to lepiej.
Dzisiaj czarownice nie muszą spoglądać w szklane kule, bo dzięki Facebook wiedzą wszystko.

niedziela, 8 maja 2016

Ja pierdole, to nie tak, kurwa nie tak to miało być, co się stało? Ja pierdole!
Przeraźliwy krzyk ostro przerwał szaleńczą gonitwę jego sparaliżowanych od strachu myśli. Krzyk urwał sie nagle, ale echo ciągle błądziło po  zniszczonych ścianach budynku PKP. Odbijało się od spleśniałych lamperii, przegniłych desek i uciekło przez dziurawy dach.
Lena bardziej wtuliła się do jego piersi, jej serce oszalało, bijąc nieskończenie razy na minutę.
 - To głos Ani – mówiła nie otwierając oczu – Piotrek to na pewno Ania, coś się jej stało.
Anna nie wytrzymał napięcia i po prostu wyszła na zewnątrz.
 - Chyba to Ania, ale na pewno jest wszystko ok – odparł nie wierząc własnym słowom – Morze wzywa pomocy, morze kogoś znalazła?
A miało być tak fajnie, wczoraj napisana matura i pomysł na balangę w tej opuszczonej stacji. Grupka przyjaciół, zawsze razem na dobre i złe, kumple od podstawówki.
Ledwo słońce zaszło za pobliskimi pagórkami znikli gdzieś Tomek i Patrycja. Nikogo to nie zdziwiło, budynek stacji był dość spory, a oni jak zawsze, dość napaleni. Potem Gabi poszła na stronę i po raz pierwszy zagościł w ich umysłach przeraźliwy krzyk. Gabi już nie wróciła z umieszczonej na parterze poczekali, a oni zaczęli się bać. Anna nie wytrzymał napięcia i po prostu wyszła na zewnątrz, kląć na czym świat stoi.
W końcu Arek i Wojtek poszli je poszukać, znikając w ciemnościach korytarza, zamykając za sobą wiszące na przerdzewiałych zawiasach drzwi. Gdy ucichły ich kroki, na starych drewnianych schodach, absolutna cisza otaczającego jego i Lenę stała się gorsza od krzyków Gabrysi i Ani, gorsza od mroku. Ciemność gęstniała, zaczęła ich otaczać, wdzierać się nie tylko pod załzawione powieki, ale głębiej, do ich schowanych dusz. Dwie, świecące błękitnym i żółtym światłem komórki robiły co mogły by przegnać strach. Brak dostępnej sieci był niczym ostatni gwóźdź w trumnie jakim stałą się stara stacja PKP położona gdzieś na uboczu miasta.  
Mimo, że nie słyszeli kroków, drzwi powoli zaczęły się otwierać. Piotrek drżącymi palcami włączył latarkę w telefonie i skierował go na wejście do pokoju. Mdłe światło padło na kolejny koszmar. W drzwiach stała wysoka postać, ubrana w obdarte łachmany, przypominające mundur kolejarza z innej epoki. W trupo bladej dłoni trzymał przerdzewiały młotek na długim trzonku. Ślady rdzy na stalowym obuchu walczyły o swój byt z kroplami krwi.
Podszedł do nich, odór zgnilizny wypełnił szczelnie pomieszczenie. Piotrek poczuł rozlewające się ciepło po prawej nodze, po chwili w zaduch zgnilizny wkradł się ostry zapach moczu. Nie miał za to do Leny pretensji, tylko mocniej ja objął, schował w ramionach.
Postać zamaszyście zdjęła z głowy niegdyś niebieska czapkę z daszkiem, na której wisiał dwugłowy czarny orzeł z ułamanym skrzydłem. W jednej chwili Piotrek poczuł co ma zrobić, odebrał czapkę i założył na głowę.
- Idziemy maszynisto – wydobyło się z przegniłych ust upiora – Ale teraz, w zamian za gwizdek dasz mi to.
Wyschnięty, zakrzywiony paluch z połamanym i poczerniałym paznokciem wskazał komórkę.
Chłopak pokornie odebrał gwizdek i podał lśniący błękitem telefon. Powoli, jakby w letargu, zaczął iść w stronę wyjścia, zostawiając za sobą koszmar. Szloch Leny zmienił się w jeden nieustanny jęk rozpaczy, jęk przerwany odgłosem głuchego uderzenia i trzaskiem łamanych kości.
Kierując się w stronę schodów, na parter do poczekalni, do umysłu Piotrka zaczęły przenikać urwane słowa piosenki.

„I've been around for long, long years 
Stole many man's soul and faith” 


Kiedy wyszedł z dworca, kierowany nieznaną siłą, udał się wprost na jedyny peron. Mimo że od prawie stu lat nie zatrzymał się tu żaden pociąg, na peronie stał stary austriacki skład, z ogromnym czarnym dwugłowym orłem na lokomotywie. Z czterech wagonów tylko w jednym paliło się nienaturalnie zimne światło. Piotrek jak przez mgłę zobaczył w wagonie twarze swych przyjaciół, blade wpatrzone w siebie, nienaturalnie sztywne.
Wyciągnął gwizdek i zagwizdał, kiedy pociąg ruszył podbiegł i wskoczył do ostatniego wagonu.

Szpital Wojewódzki w Rzeszowie.
Inspektor Rafał W. był bardzo zmęczony i rozdrażniony. Cały dzień miał pod górkę, a na koniec ta sprawa. Pierdoleni gówniarze, zamiast spić się do nieprzytomności to zachciało im się świństw.
Dyżurny lekarz nic mu nie potrafił powiedzieć.
- Wie pan jakby to były zwykłe narkotyki to nie ma problemu, ale oni wzięli coś innego jakieś nieznane dopalacze, potrzeba czasu żeby laboratorium ustaliło skład – słowa lekarza drażniły go jeszcze bardziej niż cała sytuacja.
- Ale my nie mamy czasu – policjant prawie wywarczał przez zaciśnięte zęby – Kurwa z całej ósemki tylko jeden dycha, jak mu tam Piotr O., ale gówno z tego skoro gówniarz jest w śpiączce.  
- Muszę iść do niego - Lekarz tylko rozłożył ręce i odszedł w głąb jasno oświetlonego korytarza.
Inspektor Rafał W. wpatrywał się w znikającą postać i zrozumiał że jak na razie nie ma nic czego mógłby się złapać, żadnego dowodu, żadnej poszlaki.
Nic oprócz tej pierdolonej komórki, która jak tylko włoży się baterie, zaczyna grać ciągle tą samą piosenkę.
- Jak ja nienawidzę Rolling Stones – powiedział sam do siebie.
PS. Tekst pisałem bardzo szybko wiec jest jaki jest.
Rzadko pisze takie koszmary, ale coś mnie tchnęło, albo inaczej miałem zdjęcie (grafikę) i chciałem coś do niej napisać.
Dworzec PKP w Czudcu już parę razy gościł w moich pracach. Napisałem tek kiedyś podobny tekst dla mojej dobrej kumpeli Gosi. Wszystko gdzieś tam jest na flogu
A i na koniec zagadka czy ktoś odgadnie z jakiego utworu są słowa piosenki J?






Czas zimy
Pod koniec pory kwiatów, do naszej doliny, niespodziewanie przyszła zima.
Tego pamiętnego dnia wszystko pokrył biały puch i tak już pozostało.
My, gnomy, jesteśmy z natury nieufni i podejrzliwi dlatego od razu oberwało się nimfom
i skrzatom.
Trzy razy, zbrojnie, odwiedzaliśmy ich siedziby i za każdym razem przysięgali, że to nie ich sprawka,
z resztą tak samo cierpieli z zimna jak my.
No cóż nie pozostało nam nic innego jak tylko czekać.
Zima trwała w nieskończoność, powoli chowając pod swym białym dywanem ofiary naszych bliskich.
Kiedy już straciliśmy nadzieję, najstarszy z nas zebrał wszystkich ocalałych i opowiedział legendę
o zamierzchłych czasach. Kiedyś po naszej planecie chodzili olbrzymy,  władali nie tylko życiem alei materia. Budowali ogromne maszyny które niczym wróżki wznosiły się  ku niebiosom, szukali skarbów w sercu planety jak dzisiejsze krasnoludy, a ich wiedza wielokrotnie przewyższała wiedzę najstarszych czarodziei.
Ale wszystko się skończyło w jedna noc, wybuchła wojna, a na niebie pojawiły się setki słońc
o kształcie ognistych grzybów. Siat drżał, płonął i konał.
Blask dnia przez wiele lat nie powrócił na wyniszczoną ziemię, nastała zima, długa mroźna
i zabójcza pani. Ci co przeżyli schowali się w magicznych skalnych domach. W nich ich potomkowie doczekali przyjścia dnia.
Kiedy najstarszy  skończył opowieść, wyruszyliśmy poszukać takiego domu, by przetrwać
i odnaleźć nadzieję.
Pod koniec czwartego nowiu doszliśmy do schowanych w skale ogromnych, stalowych drzwi.
W milczeniu wpatrywałem się w zamierzchłe dzieło olbrzymów, i wiele bym dał by zrozumieć umieszczony na drzwiach napis.
„Bunkier atomowy NR 04”

sobota, 7 maja 2016


- Skacz – odrzekł mistrz lekko popychając adepta. Ten tylko spojrzał w głąb nieprzeniknionej przepaści i lekko się zachwiał
- Przecież ja zginę mistrzu – odparł adept drżącym głosem.
Mistrz lekko poniósł rondo kapelusza i spojrzał adeptowi prosto w oczy.
 - Jeśli przez te lata nauki byłeś pilnym uczniem i prawdziwie wierzysz w nieprzenikniona siłę magii to poszybujesz. Zdobędziesz wszystkie wtajemniczenia i – tu na chwile przerwał by dumnie dodać – I kiedyś zostaniesz mistrzem tak jak ja. Jednak jeśli jesteś słaby i nieufny zginiesz, twe ciało zniknie w tych mlecznych chmurach i tak samo zniknie pamięć o tobie.
- Wolę prostsze sposoby – odparł adept i pchnął mistrza ku głębiną przepaści.
Mistrz zdążył jeszcze złapać adepta za rękaw jego płaszcza. Kiedy jednak usłyszał odgłos rozdzieranego materiału zdążył jeszcze odrzec.
- Tak samo jak setki lat temu ja, tak samo.



piątek, 6 maja 2016


Stał wpatrując sie się w kobietę w czerwieni, która z wyjątkową starannością wyplatał jakiś skomplikowany wzór.
Nie czuł strachu, mimo, że jeszcze sekundę temu siedział za kierownicą wartego prawie 200 tyś BMW.
Chciał zadać pytanie, ale nie zdążył otworzyć ust
Kobieta odpowiedziała, nie podnosząc wzroku
 - Tak, jestem prządką ludzkiego losu i właśnie skończyłam wyplatać twój los, skończyłam cztery uderzenia serca temu.
Podniosła do góry dłonie, a między jej palcami wypływały stróżki krwi.
Wiedział, że to jego krew, ale nie czół strachu, czy żalu.

Jawornik Niebylecki czarne BMW właśnie nie zmieściło się na łuku drogi i nieubłaganie mknęło ku kamiennej kapliczce, w której Matka Boska trzymała w ramionach konającego Syna.



czwartek, 5 maja 2016


ANSWERS





Jak daleko można sięgać wzrokiem będąc całe życie mieszkańcem podziemi ?
Czy cztery betonowe ściany są końcem twego świata, czy początkiem nieznanego?
Siedzę i czytam. Po raz kolejny czytam, te parę słów w zadaniu mojej córeczki.
I co mam jej powiedzieć?
Co mam powiedzieć dziecku które urodziło się i zapewne umrze pod ziemią.
Nie zobaczywszy innego świata niż to, niż bezpieczne podziemia byłego metra warszawskiego, a teraz  domu paru setek ocalałych.
Bo jak daleko można sięgać wzrokiem w podziemiach?



paper


poniedziałek, 2 maja 2016


Wójt Bronisław P. był wyjątkowo nie zadowolony z zaistniałej sytuacji. Nawet więcej, to co przed chwila usłyszał powaliło go na kolana i zniosło z piedestału.
- Wiec twierdzi pan, że ta stara cegielnia, kiedyś należała przed wojną do pańskiej rodziny? -  Bronisław P. musiał zadawać to pytanie, bo już dawno sprawdził autentyczność przedstawionych mu dokumentów. Ale tak go męczyło tak go przybiło.
Siedzący naprzeciw, wysoki, wyjątkowo szczupły mężczyzna, jakby wydał swoje zapadłe policzki .
- Panie wójcie dokumenty już dawno przedstawiłem i mam ich sądowe potwierdzenie- mężczyzna zdjął okulary i zaczął szukać cos w przetartej, kiedyś brązowej aktówce.
Wójt widząc to w jednej chwili wstał i zamaszystym ruchem podał gościowi dłoń.
 - Oczywiście, oczywiście, życzę panu o wiele więcej szczęścia, niż miała go ten budynek –  w myślach jednak życzył nieznajomemu wszelkich klęsk i nieszczęść. Bo dzięki temu dupkowi, nie udało mu się nabyć tej starej ruiny i nie postawi razem z zięciem w jej miejsce stacji paliw.
Nieznajomy, jakby wyczuwając wątpliwą szczerość wójta, nie podał mu dłoni, tylko obrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu.

Stał na skraju sypiącego się dachu, ostry wiatr przeszywał jego ciało, a krople słonego potu spływały do ust.  Całe ciało drżało, jednak dłonie niczym zaciśnięte imadło trzymały kołdrę.
- Musisz skoczyć, skacz skarbie, skacz unieś się, przełam strach, bądź wreszcie facetem – głos świdrował mu w głowie, chciał przejąć nad nim kontrolę.
Zatrzymał się w połowie kroku, wziął głęboki oddech i nagle roześmiał się.
- To na mnie nie działa zmaru, nie działa – odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz ze starym pomarszczonym człowiekiem, ubranym tylko w sięgającą do kostek śnieżnobiałą koszulę.
Tamten ze zdziwienia otworzył usta, ukazując bezzębne, poczerniałe dziąsła.
- Ty mnie widzisz?
- Tak widzę cię demonie snu.
Zmar odwrócił sie parę razy za siebie, popatrzył raz w prawo raz w lewo i z wyjątkowo głupią miną zapytał.
- Ale jak? Jakim cudem?
- Żaden cud – mężczyzna roześmiał się i odrzucił kołdrę – Technika zmaru, technika.
Widząc zdziwienie na twarzy demona dodał.
- Setki zerwanych nocy przy World of Tanks, Stronghold Kingdoms czy Fifa 2012. Męczące czaty, osłabiające portale randkowe czy usypiające blogi. To wszystko nauczyło mnie śnić na jawie i żyć w śnie. Świat wirtualny był mym snem, świat rzeczywisty mą wyobraźnią. Noc zlewała się z dniem, nie wiedziałem czy śpię, czy nie.  
- Ale po co tak katować umysł, dręczyć organizm? – demon pogrążał się w coraz większym zdziwieniu.
- Po to żebyś nie mógł mnie zmusić do tego co niechęcę uczynić. Lata studiowałem twoje metody i zachowania, wiem kim jesteś i jak działasz i przede wszystkim znam twoje słabe strony. Wiem ze jeżeli komuś uda się zobaczyć cię w świecie swego własnego snu stajesz się jego niewolnikiem, a mi się właśnie to udało.

Prezes krzyczał, krzyczał jak cholera. Krzyczał od jakiegoś czasu każdej nocy.
Mimo, że borowcy, już przyzwyczaili się do tych ciężkich pobudek, to jednak Prezes miał taki krzyk, że potrafił zmrozić gotującą się krew.
Czuł że go dopadli, że znaleźli na niego sposób.
A był taki ostrożny.
Rządził milionami, mimo, że był nikim, był bogaczem, mimo, że nie miał konta, wielbili go miliony, mimo, że był samotnikiem.
Ale ten koszmarny sen, w którym delikatny głos tłumaczy mu, że na reumatyzm najlepsza jest kocia skórka. Skórka zdarta z jego własnego pupila.
Prezes czół, że w końcu oszaleje i za wszelką cenę chce tego uniknąć, nawet kosztem TK.

niedziela, 1 maja 2016

  Nienawidzę jesieni z całą jej pochmurna i senną atmosferą. Później jest koszmarna zima, ale w tedy już nie czuć tego męczącego zapachu. Zapachu gnijących jabłek w pobliskich sadach. Dlaczego ludzie ich nie sprzątają? Pozwalają aby czas zamieniał lśniącą czerwień owoców w gnijącą breję.
Jesień to dla mnie czas intensywnej pracy. Czas zbiorów, gromadzenia zapasów, peklowania, wędzenia, ćwiartowania i zamrażania.
Nie miała siły krzyczeć, cienkie stróżki krwi chowały się między jej piersiami.
Dłoń, która trzymała ja za gardło ani nie zadrżała kiedy podniósł ja parę centymetrów do góry. To nie była ludzka dłoń. Ogromna łapa, pokryta ostrą szarą sierścią o długich zakrzywionych pazurach.
- Co chcesz? – wycharczała – Jezusie nie zabijaj mnie.
Jednak ogromny wilczy pysk nie wypowiedział ani jednego słowa. Rozwarł się tylko obnażając dwa rzędy śnieżnobiałych kłów.




sobota, 30 kwietnia 2016

Frunęły kartki zapisanego papieru, leniwie niesione wiatrem.
Przez chwilę szalały nad tafla jeziora, by w końcu położyć się na niej i zniknąć
w bezkresnej toni.
Na stromym, skalistym zboczu, stał ubrany na czarno mnich. Nie zostało mu już zbyt dużo kopert, ale każdą otwierał i przynajmniej pobieżnie czytał ukryty wewnątrz list.
- Ernest S. prosi o zdrowie dla rodziny, Alicja S. o lepszego męża, Piotr A. błaga
o zdrowie, Ula Z. pyta o zaginionego misia..…… - na kartkach wiele było próśb, pytań, błagań, a nawet żądań, ale każda, po kolei lądowała w odmętach jeziora.
Kiedy ostatnią kartkę zaczął unosić wiatr, zmęczony mnich usiadł na kamieniu, schował twarz w drżących dłoniach i zaczął szlochać.
W końcu ukląkł i wzniósł ręce do nieba, łzy ciągle płynęły mu z oczu, a słowa niczym wcześniej karty, unosiły się w powietrzu.

 - Moi kochani bracia, kochane siostry nikt nie odpowie na wasze pytania, nikt nie przychyli się do waszych próśb. – głos miał coraz bardziej donośny – A wiecie dlaczego? Bo ciągle nie wybrano nowego Boga. Konkurs ciągle nie rozstrzygnięto, bo kandydatów jest wielu i każdy się odwołuje.


Otworzył powoli oczy. Pierwsze promienie słońca delikatnie otoczyły jego oblicze.
Usiadł, przez chwilę objął dłońmi twarz, jakby bał się kolejnego dnia.
Minęła chwila w końcu się przełamał, zaczął powoli ubierać wysokie buty, zbroje, napierśniki  i zapinać szeroki pas. Krytycznym wzrokiem spoglądnął na ostrze miecza, by w końcu jednym płynnym ruchem wsunąć go do pochwy.
Całości dopełnił lśniący szyszak.
Słońce już otoczyło całe wnętrze jaskini, kiedy z niej wyszedł z podniesiona głową.
Mimo pełni lata,  ostry, przenikliwy wiatr wplątał się w włosy. W pobliskich ruinach przenikliwy krzyk orlika oświadczył światu, że ktoś właśnie ginie by ktoś mógł przeżyć kolejny dzień.
Jak wiele poranków wcześniej, tak i dziś wpatrywał się w odległe niebo.
I ciągle ta sama myśl.
„ Kiedy wreszcie wyruszę dalej? Kiedy znów wejdę na drogę chwały?”
Ale jedno pytanie dusiło w umyśle inne.
A brzmiało ono „Co oznacza ten przeklęty napis, unoszący się od tylu lat, na niebie? Co oznacza?

„PROSIMY O UPGRADE”  

niedziela, 24 kwietnia 2016

Ostatnie w niebowskrzeszenie 




Dawno nic nie napisałem, kiedyś sprawiało mi to niezła frajdę i sprawia nadal, ale jest jedno ale
Kiedyś miałem więcej czasu.

Czas chyba wrócić do pisania

NAŁÓG

Westchnął  głęboko i jeszcze raz przez dosłownie sekundę spojrzał na oblepioną ulotkami i plakatami ścianę. Szereg numerów różnych grup wsparcia, specjalistów i klinik niczym niechciane owady wdarły się do jego umysłu. Odwrócił głowę i powoli nacisnął klamkę, zwykłych białych drzwi, nawet nie pamięta kiedy przekroczył je ostatni raz.
W małym pokoiku pod kiedyś białą, a teraz po prostu brudna ścianą, siedziało kilka postaci. Niektóre pamiętał, jak na przykład Wiesława Koola, czy Annę Czert, ale większość twarzy byłą mu kompletnie nieznajoma. Wpatrywał się 
w nich, by w końcu jak reszta usiadł na masywnym stalowym krześle. Jak zawsze plecami o ściany.
Kiedy do sali wszedł niski, trochę łysiejący jegomość z widoczna nadwagą
i w niemodnych już okularach, wszyscy po kolej wstawali by wymienić znane regułki.
  Słowa, które dawno już nie słyszał, których nie chciał już nigdy słyszeć.
W końcu przyszła kolej na niego.
Wstał, wyraźnie się ociągając i ze spuszczoną głową zaczął.
- Nazywam się Tomasz Resz, jestem sennolikiem – kiedy w końcu podniósł głowę, aż poczuł wwiercające się spojrzenia innych – od czternastu lat nie śniłem, dwa tygodnie temu przerwałem abstynencje.
Cisza jaka zapadła po tych słowach, była tą ciszą, którą mogą zrozumieć tylko osoby uzależnione. Jest to cisza pełna bólu i dziwnej, niepojętej pustki, jakby odszedł ktoś bliski.
Niski łysiejący jegomość niedbałym ruchem ręki poprosił Tomasza, żeby usiadł. Przewrócił parę kartek w swoim notatniku, by w końcu zadać pytanie. Pytanie którego tak bardzo bał się Tomasz Resz, ale wiedział, że i tak padnie.
- Panie Tomaszu proszę nam opowiedzieć jak do tego doszło?
- Trzynastego listopada, tak to było w ten dzień – rozpoczął Tomasz – W pracy ciągle nas straszyli, że jak Chiny wejdą do Unii Europejskiej to zaleją nas tania siła roboczą, dlatego trzeba wyśrubować nory, a z radia leciała na żywo relacja z obrad sejmu na temat podniesienia wieku emerytalnego do 120 lat. Byłem tym wszystkim zmęczony, i przybity jak mały bezbronny ślimak na środku pustyni. Kiedy wracałem do mieszkania mijałem sklep ze snami i coś mi powiedziało, że ćwiartka snu, takie małe 25 minut śnienia nie zaszkodzi , odprężę się i uspokoję przecież nie śniłem już ponad czternaście lat.
Tomasz przerwał  i znów spuścił głowę jakby ta ostatnia myśl ważyła dużo, bardzo dużo.
- Obudziłem się po ponad tygodniu śnienia, nie pamiętam ile jeszcze zakupiłem snów. Jedno wiem nie trzeba było Chińczyków bym stracił pracę.  
Po spotkaniu  anonimowych sennolików Tomasz Resz postanowił udać się do domu pieszo. Kartę z zaznaczonym terminem osobistego spotkania się z terapeutą schował skrupulatnie do portfela. Ze spuszczoną głową mijał spieszących się przechodniów zaczął zastanawiać się and swoim życiem, dlaczego go stworzono tak, a nie inaczej? Po jaka cholerę odebrano inne uczucia, takie jak miłość, złość, czy choćby zwykła zazdrość. Uczucia,
o których mógł tylko poczytać w Wikipedii, ale za to dano możliwość śnienia?
Po co ludzie dali robotą ten piękny, ale zarazem zabójczy dar?. Czyżby nie zdawali sobie sprawę z tego, że sny dla robotów mogą być nałogiem, nałogiem zabójczym?
Iluż to jego braci błąka sie po tym mieście żebrząc na kolejna dawkę snu? Iluż już zapadło w wieczna pustkę bo nie obudziło się z nałogu?
Idąc tak w zamyśleniu nawet nie spostrzegł jak stanął przed sklepem ze snami.
Jak na zawołanie przed jego oczami pojawił sie ostatni sen, który pamięta.
W tym śnie stał na szczycie góry i prawą ręką wskazywał gdzieś w stronę poplamionego błękitem, bielą i czerwienią nieba. Jakby prosił o przebaczenie, ale przecież roboty nie maja uczuć i nie mogą o nie prosić.
Wszedł do sklepu, nad kasą rażący czerwony napis oznajmiał:
„Robotą w stanie śnienia, snów się nie sprzedaje”
Wyjął portfel i odliczył 50 Euro, nawet nie zauważył jak kartka z terminem spotkania u terapeuty upadła na brudna posadzkę.