SMAKOSZ
Adam był w siódmym niebie archaniołów i bardzo
pragnął, by ta rozkosz smaku trwała i nigdy się nie skończyła.
Teraz już prawie nie pamiętał jak bardzo musiał błagać, skomleć
czy dawać niebotyczne łapówki, aby dostać się do tego upragnionego miejsca. Ale
wówczas wiedział, że kiedy nadejdzie ta chwila, nigdy nie pożałuje ani jednej
uncji złota, ani jednej nieszczerej obietnicy, ani jednego fałszywego
pochlebstwa.
Płacił skorumpowanym urzędnikom za miejsce w kolejce,
służył kapłanom, kajał się w nieszczerych wyznaniach, w rynsztokach
cywilizacji tracił swą godność i dobre imię.
Czekał i czekał, aż w końcu nastąpiła tragedia, która
przelała się przez cały świat i tylko on jedyny był wtedy szczęśliwym
człowiekiem, gdyż znalazł ocaleniew spiżarni Pana Boga.
Adam wytarł usta w rękaw, wstał z kolan
i z westchnieniem odłożył resztki obgryzionego mięsa. Przez chwilę
wpatrywał się rozmarzonymi oczami w wylizane do czysta naczynia, by w końcu
na glinianej tabliczce zacząć spisywać przepis na kolejne egzotyczne danie.
Niezdarnie dłubiąc rysikiem, oczami wyobraźni już widział to soczyste
mięsko z odrobiną oliwek i suszonymi ziołami.
Na początku całej wyprawy kapitan bagatelizował fakt, że
w jakiś dziwny sposób z okrętu znikał towar.
Zrzucał to na pośpiech przy wypłynięciu, chaos w czasie
załadunku, problemy z fenicką spółką, która na czas nie dostarczyła
odpowiednich żagli i teraz co chwila siadały na przemian to nawigacja, to
stabilizacja.
– Przecież jest tego niezliczoność, na pewno się znajdą, gdzieś
tam są – pocieszał sam siebie.
Jako wybraniec, dowodzący całą ekspedycją, miał na głowie masę
spraw z utrzymaniem jako takiego porządku. Okręt był ogromny,
a monotonia i brak higieny były zmorami zarówno jego rodziny jak
i pozostałej części załogi.
Jednak teraz sprawa stała się naprawdę poważna.
Jafet przyniósł mu szczegółowy spis brakujących okazów.
Kapitan czytał i bladł.
Brakowało sfinksów, bazyliszków, feniksów, harpii i jeszcze
paru pomniejszych gatunków, ale to zniknięcie pegaza postawiło kropę nad „i”.
Jak ja to wszystko wytłumaczę JEMU? – spojrzał znacząco na niebo.
– Jak to wytłumaczę?
Nagle się ocknął i z obłąkańczym krzykiem zaczął biec
wzdłuż Arki.
– Ratujcie gołębie, ratujcie gołębieeeee! – niosło się po
zalanej potopem ziemi.
Adam z bezpiecznej odległości przypatrywał się jak oszalały
Noe biega po dolnym pokładzie.
– Cóż, ileż to trzeba wyrzeczeń by zostać prawdziwym
MasterChefem – powiedział sam do siebie, mocniej ugniatając zioła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz